Ów „dom dzielony” to forma zakwaterowania chyba znacznie bardziej popularna właśnie w krajach takich jak UK, gdzie od dawna zachowaniem normalnym było, że młodzi ludzie opuszczają dom rodzinny tak wczas, jak to się tylko da. Zanim jednak uzbierają na depozyt, aby kupić własne lokum, dzielą je z innymi. Nie są jeszcze na swoim, ale są samodzielni. Trochę jak u nas studenci dzielący mieszkania.
Więc ów typ kwaterunku polega na tym, że żyjemy w domu, gdzie część jest prywatna, przeznaczona dla poszczególnych lokatorów, a część wspólna – to z reguły kuchnia, łazienka, toaleta, living room. Daje to oczywiście przystępniejszą cenę dla zamieszkałych, ale bywa, że i lepszy dochód dla właściciela nieruchomości – bo np. 4x300 funtów, to więcej, niż 900, które uzyskałby wynajmując dla jednego lokatora. No i łatwiej chętnych na takie lokum znaleźć. Często nie muszą oni spełniać wielu trudnych warunków, aby podpisać normalną umowę lokatorską.
Nazwa „sharehouse” jest dość popularna, ale bardziej oficjalna to „house in multiple occupation” czyli HMO. I nie jest nim jeszcze np. rodzina żyjąca z sublokatorem. Ale już np. trzech niespokrewnionych ludzi, tworzących przynajmniej dwa, osobne gospodarstwa domowe – tak. Do tego landlordowie muszą uzyskać dodatkową licencję od councilów, jeżeli ich nieruchomości są przynajmniej trójpoziomowe, zamieszkuje w nich co najmniej pięcioro niespokrewnionych osób, itd.
Aby uzyskać taką licencję dom musi spełniać określone standardy, m.in., a może przede wszystkim, być wystarczająco pojemny dla liczby ludzi, którzy będą w nim przebywać, posiadać wystarczające urządzenia kuchenne, toaletowe, a nawet wystarczającą liczbę kubłów na śmieci. Konieczne są zabezpieczenia przeciwpożarowe, aktualne zaświadczenia inspekcji elektrycznych i gazowych. Za braki w tych dziedzinach grozi nie tylko utrata licencji, ale też kary finansowe.
Tak więc jest trochę wymogów dla posiadaczy nieruchomości, ale warto im zainwestować, aby zdobyć najemców. Niektórzy zresztą tego nie czynią, a działają, licząc na to że lokatorzy nie wyegzekwują należnych praw (np. przez ich nieznajomość lub języka angielskiego). Dzieje się tak dlatego, że chętnych na tego typu formę zakwaterowania jest coraz więcej.
I dla przyjemności
Bywały - raczej dawniej - takie „sharehousy”, w których ludzie gromadzili się np. przez wspólnotę zainteresowań. Zamieszkiwali z innymi sportowcami, cyklistami, czy filatelistami. Względnie razem bytowali młodzi bankowcy, biznesmeni, pracownicy branży IT. Istnieją osoby chcące zamieszkać z obcymi, po to, aby poznać innych. I to się na pewno wciąż zdarza. Ale podstawowym powodem wydaje się być ten ekonomiczny.
Ta przyczyna dotycząca imigrantów i innych ludzi na dorobku jest chyba zupełnie zrozumiała. Pewnie i wielu z nas, zanim zaczęło wynajmować własny dom lub wręcz takowy kupiło, mieszkało „na wspólnej kuchni”.
Jednak rzecz nie dotyczy tylko takich grup, ale całego społeczeństwa. Jak pokazują badania, na przestrzeni trzech dekad, z 3 do 8,7 milionów wzrosła liczba zubożałych rodzin w Wielkiej Brytanii. Również owe badania – o ile w ogóle takowych trzeba do udowadniania tego, co widać gołym okiem – pokazują, że często pełnoetatowa praca nie wystarcza na zapewnienie wydatków na życie.